Ortodoksja i neofityzm kojarzą się głównie z wiarą i religią. Ale mnie zdarza się myśleć tymi pojęciami w odniesieniu do psychoterapii. I bynajmniej nie dlatego, że w psychoterapii upatruję związki z religią. Bo jak już nie raz pisałam psychoterapia jest przede wszystkim pracą opartą na wiedzy, ale jest też sztuką korzystania z wiedzy i umiejętnością jej stosowania w relacji terapeutycznej z pacjentem. Natomiast wiedza na określony temat nie wyklucza szukania, niepewności i wątpienia, m.in. poprzez stawianie hipotez i ich weryfikowanie w kontakcie i pracy z pacjentem. To nieco inna weryfikacja niż w badaniach. Dlatego też psychoterapia wymaga od terapeuty elastyczności, wewnętrznej zgody na odrzucanie własnych hipotez, swobody i otwartości na to co nieprzewidywalne, czym w procesie terapii może zaskoczyć nas pacjent. Wymaga więc od terapeuty umiejętności radzenia sobie z brakiem pewności i posiadania racji, ale też zgody na doświadczanie pokory, przy jednoczesnym dawaniu pacjentowi poczucia bezpieczeństwa. Wszystko to razem wzięte bywa trudne, bo prowadzenie psychoterapii to nie tylko wiedza, ale też kontakt terapeuty z własnymi emocjami i świadomość tego co w relacji terapeutycznej się dzieje.
W związku z tym psychoterapii nie po drodze z ortodokcją. Oczywiście istniejące nurty terapeutyczne, które odwołują się do swoich teorii, posługują się własnym językiem, dysponują określonymi metodami i wytyczają sposoby pracy.
Ale tu nasuwa się pytanie – czy terapeuta zawsze musi ortodoksyjnie “trzymać się” nurtu, nawet jeżeli teoria nurtu czy stosowane metody nie są pomocne dla pacjenta? To tak jakby lekarz stosował kilka wybranych leków i zapisywał je wszystkim pacjentom, niezależnie od choroby oraz działania, leczniczego bądź nie. Bo czy np. terapeuta systemowy może “wypierać” istnienie przeniesienia i przeciwprzeniesienia? A terapeuta poznawczo- behawioralny lekceważyć wgląd i podświadomość? Albo czy psychoanalityk nie może uwzględniać schematów myślenia, które nota bene, są zbroją chroniącą przed wglądem i zmianą. A terapeuta psychodynamiczny – czy może nie dostrzegać podsystemów i granic? Bo czy patrzenie na człowieka i jego problemy czy zaburzenia wyłącznie przez pryzmat nurtu, nie jest fragmentarycznym spostrzeganiem, bez holistycznego rozumienia osoby z którą terapeuta pracuje?
Piszę o tym dlatego, bo prowadząc wiele zajęć edukacyjnych ze szkolącymi się terapeutami, obserwuję, co mnie martwi, ortodoksyjne podejście w kształceniu psychoterapeutów. Oczywistym jest, że kształcenie w określonym nurcie koncentruje się na teorii i metodach tegoż nurtu, ale czy musi wiązać się z negowaniem pojęć stanowiących klasykę innych nurtów? Może nauczyciele psychoterapii w różnych nurtach nie mają wykluczających intencji, ale uczący się tak to często odczytują? I nie mam tu na myśli nurtu integracyjnego, tylko szacunek dla założeń innych podejść, których skuteczność lub efektywność (różnicowanie skuteczności od efektywności za Seligmanem) została potwierdzona w badaniach czy opisach klinicznych, opublikowanych w czasopismach naukowych. Oczywiście z wyłączeniem podejść i metod, które nie spełniają kryteriów psychoterapii. Niestety takie ortodoksyjne nastawienie obserwuję szczególnie u neofitów, czyli “świeżych” absolwentów czy adeptów, wykształconych w konkretnych paradygmatach psychoterapii. I w pewnym sensie to rozumiem, bo “sztywne” “trzymanie się” założeń jednego nurtu, bez odwoływania się do innych paradygmatów, daje terapeucie poczucie bezpieczeństwa. Tylko, że nie (samo)poczucie terapeuty jest sensem i sednem pracy terapeutycznej, którą trudno wykonywać bez elastyczności.
Jeszcze raz wspomnę, że poruszam ten temat, bo to co zdarza mi się obserwować po prostu mnie martwi.